22 listopada, 2009

Przybyli, zobaczyli, się zachwycili


Myslovitz. 20.11.2009. Wadowice
Po długiej przerwie od klubowych koncertów nadszedł w końcu ich powrót. Skończył się sezon ogórkowy, sezon „dni miasta” i wszystkich plenerów, na których królują przypadkowi ludzie w stanie dosyć wyraźnie i mocno wskazującym.
Jak to zwykle bywa na początku jesieni zacząłem śledzić strony zespołów jak i wydarzenia na last.fm w poszukiwaniu koncertów. Oczywiście największą moją uwagę jak zwykle przykuło Myslovitz. Jak prezent od świętego Mikołaja ukazały mi się cztery koncerty chłopaków ze Śląska w Krakowie i okolicy! Pierwszy z nich miał miejsce w piątek, w Wadowicach, w tamtejszym centrum kultury.
Miejsce małe, sala kinowa.. na szczęście kilka pierwszych rzędów zostało wyniesionych. Scena mała… barierki zaraz przy niej i brak ochrony, która ściągałaby ludzi z fali, nieźle. Support: Kid A. Lubię ten zespół, ze względu muzycznych jak i osobistych. Zagrali trochę nowych kawałków. Bardzo energicznie i świeżo. Można było dobrze się pobawić. Mam nadzieje, że w końcu uda im się wydać tą debiutancką płytę, bo mają chłopaki potencjał.
Po około 40minutowym występie Kid A nastała krótka przerwa… Strojenie gitar i tak dalej. Po kilku chwilach zgasły światła, a z głośników zaczynał się wydobywać utwór „Theme from Road movie”… Skalary! Grane z taśmy. Swego rodzaju intro do koncertu bardzo dobrze się udało. Pusta scena i lekko psychodeliczne dźwięki. Wychodzą! Są już na scenie! Lekka zamiana – Przemek na bas, a Jaca za klawisze i grają „Man on the machine”. Dosyć spore zdziwienie publiczności, ale grają dalej… „Są inne słońca niż to nade mną”, zdziwienie jeszcze większe. Błądzące spojrzenia publiczności. Ale wszystko wraca do normy gdy następnym utworem jest „Peggy Sue nie wyszła za mąż”.
Cały ich występ był na pewno świeższy i trochę bardziej „inny” niż chociażby te ze stycznia, nie porównując już do tych sprzed przerwy. Nie było „hitowego” seta, można było usłyszeć takie utwory jak „Z rozmyślań przy śniadaniu”, „Życie to surfing”, „Książka z drogą w tytule” czy „Kominy, biedronki, czereśnie”  utwór, którego nie ma na żadnej płycie!! Największy szok. Publiczność mimo wszystko głośno domagała się „Peggy Brown” ale zespół NA SZCZĘŚCIE pominął ten utwór. W zamian za to mieliśmy ponad 10minutową wersję „Good Day my Angel” z wykrzykiwanymi wersami „i need you”. Publicznośc jakby zamarła.. jakby nie wiedziała co się dzieje. Koncert zakończony trzema bisami, gdzie na końcu był utwór „Chciałbym umrzeć z miłości”. Trochę smętny i niezbyt za nim przepadam, ale miło było go znowu usłyszeć.
Zespół w dobrych nastrojach. Widać było energię na scenie. Rojek nawet coś powiedział, uśmiechnął się… a Wojtek Powaga jak zwykle najbardziej aktywny na scenie. Rzucał wodą, ciastkami i genialnie przeżywał każde dźwięki wydawane przez jego gitarę i inne gadżety.
Pozostaje czekać do czwartku i piątku. Dwa kolejne koncerty Myslovitz + spotkanie w bonarkowskim Empiku. A dziś… dziś George Dorn Screams w klubie Re o 20! Trzeba tam być!
Wilku

Przemyk Akustik Trio. 21.11.2009. Andrychów
No to sobie Wilku koncertuje. Ho ho ho. Mnie też się na szczęście udało. Można powiedzieć, że był to czysty przypadek, ponieważ miało mnie tam nie być. Jednak nie wierzę w przypadki. Jednak w co wierzę a w co nie, to nie temat, który można poruszać w relacji z koncertu.
Koncert w którym miałem okazję uczestniczyć miał miejsce Andrychowie (chyba na zachód od Wadowic, a jak nie zachód to na pewno jakiś inny kierunek). Był to występ Przemyk Akustik Trio. Jak sama nazwa wskazuje był to koncert akustyczny w wykonaniu trzech osób a jedną z tych osób była Renata Przemyk.
Nie słuchałem jej wcześnie. Kojarzyć kojarzyłem, lecz albumu żadnego nie znałem. Jedyne co mi przychodziło do głowy na myśl o tej Pani to utwór „babę zesłał Bóg” oraz to, że chyba mi się nie podoba wizualnie.
Przed samym koncertem zrobiłem sobie dzień zapoznawczy co by coś jednak kojarzyć w trakcie koncertu. Bliższe zapoznanie się z albumem „Unikat” (2006) sprawiło, że pojawił się dreszczyk i nie mogłem się doczekać. Potem wygooglałem jej zdjęcie i okazało się, że nie miałem racji z tym wyglądem.
Teraz już sam koncert. Najpierw zapowiedź konferansjerki. Cisza. Wchodzą. Ona na końcu. W czarnej sukni, takiej jak do flamenco. Włosy kruczo-czarne spięte. Wyglądała olśniewająco. Usiadła naprzeciw mnie i zaczęła wyciągać z bardzo ładnej torby dłuuuugiiiiii, naprawdę baaardzo dłuuugi szal. Miałem nadzieję, że poda go publiczności, zacznie ode mnie i będę miał okazję powiedzieć jej coś miłego. Nie było tak niestety.
Sam koncert, był nieziemski. Możliwe, że dlatego Pani Renata czasami ubierała „uziemienie” w postaci glanów. Hmm głos genialny, sposób jego wykorzystania przyprawiał o dreszcze wręcz. Do tego jeszcze przemiłe dźwięki przeszkadzajek, które mi osobiście wcale nie przeszkadzały. Wszystko to tak pięknie komponowało się z dźwiękami bezprogowego basu (ładnego basu) i gitary klasycznej. Pan gitarzysta tak flamencował momentami, że sam nie wiedział czy patrzeć na na Panią Renatę, żeby wysępić spojrzenie czy na tego wirtuoza w ładnym berecie. Działo się, naprawdę.
To wszystko było jeszcze przeplatane przemyśleniami dotyczącymi zmysłów, uczuć i żeby już dłużej nie wymieniać – życia. Pani Renata ma cudny uśmiech, jest zmysłowa i ma niepowtarzalny urok.
Chciałbym jeszcze raz, a jak sie nie da to tym razem na Annę Marię Jopek.
Stempel

10 listopada, 2009

Co zrobić aby msza święta nie była nudna?


Niedziela… Dzień, w którym się nie powinno pracować. Nie-dziela.. nie ma dzieła. Tyle zapamiętałem z dzisiejszego wykładu zanim wyszedłem… Niedziela jednak oprócz dnia wolnego jest również dniem świętym, a przynajmniej wiele osób tak uważa. Nie chciałbym kwestionować tej świętości, wolałbym skupić się na lekko innym aspekcie tego dnia. Mianowicie na monotonni i nudzie mszy świętej.
Na drzwiach naszej zacnej uczelni widnieje plakat, który grubymi, czarnymi literami pyta nas „Co zrobić aby msza święta nie była nudna?” Jeżeli katolicka uczelnia sama zadaje takie oto pytanie to znak, że z tą całą mszą nie jest najlepiej. Czyżby nikt już nie stał na straży niedzielnych nabożeństw? Nie będę ukrywał, że od małego niedziela kojarzyła mi się głównie z trzema rzeczami: Power Rangers, schabowy + rosół i oczywiście msza. Chodziło się tam bo WYPADA, bo TRZEBA BYŁO. Już wtedy mi coś nie pasowało. Wpajanie na silę walorów chrześcijańskich… czułem, że robione jest to wbrew mojej woli. Mimo to chodziłem.. od czasu do czasu… a to sensu nie miało. Nie zaciekawiło mnie. Może dlatego, że wszystko było monotonne… szare… Wszystko sprawiało wrażenie, że bycie tam ma być karą czy cierpieniem za nasze własne grzechy. Chyba nie o to chodzi. Dlatego skończyłem z praktykowaniem. (były też inne powody ale to może w jakimś następnym wpisie) Jak można by ją uatrakcyjnić? Chyba w naszych polskich realiach i zwyczajach uatrakcyjnianie mszy jest mało możliwe. Gospel? Tańczący księża? Raczej nie… Jedyne rozwiązanie to dosypać czegoś do tego całego kadzidełka.
P.S Pustki & A. Rojek – „Nieodwaga” - ubóstwiam!
P.S.2 Do koncertowego maratonu Myslovitz zostało półtora tygodnia!! Wadowice – Kraków – Kraków – Wolbrom!
Wilku


Pierwsza myśl jaka mi się nasunęła gdy przeczytałem plakat z bardzo poważnym pytaniem „Co zrobić aby msza święta nie była nudna?” - „Nie robić jej wcale”. Od razu na wstępie przyznam, że nie jestem zwolennikiem instytucji Kościoła i staram się jej unikać jak diabeł wody święconej. Jednak zdarza mi się chodzić. Tak jak Wilku zaznaczył robię to dla spokoju, bo wiem, że tak wypada. Oportunista ze mnie. Dzięki temu, że chodzę jeszcze to wiem jak taka msza wygląda. Jest to typowe odklepywanie regułek, które potem tak zapadają w pamięć, że momentami mnie osobiście zdarza się wypowiadać słowa księdza, gdy jakiś ciąg słów skojarzy mi się formułą używaną podczas prowadzenia mszy. Przez ostatnie kilka miesięcy kiedy w moim życiu nastąpił regres i znów zacząłem się pojawiać w Kościele zauważyłem ogromną monotonie. Masa ludzi, która odprawia jakąś mantrę. Wsłuchajcie się kiedyś w to jak zgromadzeni w Kościele mówią (prawie) równocześnie np. Wierzę w Boga. Jest to strasznie otępiające jeśli się z tego wyłączy i tylko posłucha. Według mnie msze są zbyt długie, zbyt sformalizowane. Żałuje, że nie ma formy dialogu pomiędzy obozem za ołtarzem i przybyszami. Może ktoś zadałby ciekawe pytanie wpływając tym samym na tok mszy. Może ktoś chciałby rozwiać swoje wątpliwości pytając o coś konkretnego a nie słuchać jedynie tego co tamta strona ma zawsze do zaoferowania. Przypatrywałem się mszom ostatnio. Gdyby nie kazania, które czasem dzięki klapkom założonym na oczy księży klapkom i jakiś ciężkich do zdefiniowania ugniataczy mózgu, potrafią być wręcz komiczne. Czasem można nie używając żadnego czaso-przestrzennego-super-transportera przenieść się do średniowiecza i dowiedzieć się, że człowiek powinien umartwiać się nad sobą, dawać ofiarę i żyć jakoś godnie, bo szmatan się czai na każdym kroku.
Co zatem ja bym zaproponował gdybym miał coś do gadania w tej kwestii:
- aha, odradzam chodzenia dla odmiany na czarne msze, nie ma sensu popadać ze skrajności w skrajność
- proponuje bardziej skupiać się na kazaniach, a resztę formalną mszy ograniczyć do rytuałów typu Komunia święta
- Muzyka. W każdym mieście jest masa muzyków. Zawsze znajdzie się szansa na to by uatrakcyjnić mszę pieśnią świeżą, wykonaną w fajny sposób. Nie tylko na organach można grać
- wprowadzić oddzielne msze dla młodych ludzi i dostosowywać kazania do ich potrzeb i problemów (bez zbędnego moralizatorstwa)
- hmm chyba na te chwilę moje pomysły się wyczerpują.
Wygląda na to, że ciężko będzie cokolwiek zrobić z tym fantem. Poza tym jeśli ktoś wpadnie na rewolucyjny pomysł to można się spodziewać oporów ludzi przyzwyczajonych do tradycyjnej formy.
Jak już miałbym gdzieś chodzić, mając nadzieję na ciekawe doznania to wybrałbym się do Dominikanów. Luzacy są z nich.
Stempel

06 listopada, 2009

Stempel recenzuje, Wilku relacjonuje


HEY - „Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!” QL Music, 2009

O zawartości muzycznej nowej płyty Heya dużo mówi samo jej opakowanie, które tak samo jak utwory na albumie jest bardzo oszczędne w formie. Okładka budzi skojarzenia z czymś nowoczesnym i chociaż alfabet Morse'a został wymyślony w XIX wieku to przedstawiony w takiej konwencji prezentuje się bardzo świeżo i z pewnością pasuje to do nowego albumu Heya.
Szczerze przyznam, że choć kiedyś uważałem się za fana tego zespołu i jego poczynania śledziłem na bieżąco by móc sobie wyobrazić z czym to wyskoczą na kolejnym albumie, to tym razem o premierze dowiedziałem się zupełnie przypadkiem i wystarczyło mi tylko pójść do sklepu po tą płytę i przyjąć ją na klatę.
Jako, że nie byłem przygotowany na taką radykalną zmianę stylu pierwsze przesłuchania związane były z ogromnym zdziwieniem. Co prawda słyszałem, że to ma być takie rejdjohedowe granie, ale myślałem, że to tylko takie gadanie. Oszczędność w formie sprawiła, że w mojej pamięci trwały ślad pozostawiły tylko trzy utwory: „Faza Delta”, „Chiński Urzędnik Państwowy” oraz singlowy „Kto tam? Kto jest w środku?”
Na szczęście dziewiąty album formacji Hey nie jest słabym, nudnym materiałem tak jak to myślałem na początku (ta recenzja miała być pesymistyczna). Z pewnością wymaga kilkunastu przesłuchań, dopiero wtedy odkrywa przed nami swoje pełne oblicze. Można powiedzieć, że płyta ta zawiera w sobie pewien paradoks, będąc jednocześnie prosta w swej formie i ogromnie trudna w odbiorze. Wydaje mi się, że przy braku cierpliwości, zaufania do zespołu oraz otwarcia na przeróżne horyzonty muzyczne można się do tej płyty łatwo zrazić i odstawić ją w kąt.
Po nowym albumie słychać jak dużo do powiedzenia przy tworzeniu kompozycji miała Kasia Nosowska. Cieszy fakt, że zespół który ma już ponad 15 lat kariery za sobą potrafi dokonać kolejnej rewolucji brzmieniowej i konkurować z zespołami, które dopiero zaczynają stawiać pierwsze kroki.
Jeśli ktoś jeszcze nie kupił tego albumu i zastanawia się czy wybrać wersję droższą (niewiele droższą) z płytą Dvd to ja osobie takiej polecam wydanie dodatkowych pieniędzy, gdyż film zawarty na dodatkowej płycie w bardzo ciekawy sposób przedstawia proces powstawania płyty

Stempel

PS. W momencie zakupu płyty nie zastanawiajcie się nad wyborem koloru pasków i kropek na okładce. Nie popełniajcie mojego błędu =]

The Complainer & The Complainers - relacja z koncertu w Krakowie (Łódź Kaliska)


Piątkowy wieczór był dla mnie klubową inauguracją koncertowego sezonu jesień/zima 2009/2010. The Complainer & The Complainers – to oni w tym roku rozpoczynali moje klubowe zmagania z muzyką na żywo. Pierwszą styczność z nimi miałem dosyć niedawno, w sierpniu podczas OFF Festivalu. Wydawali się bardzo sympatyczni, a i ich muzyka nie była banalna i schematyczna jak setek innych zespołów.
Sama Łódź Kaliska w Krakowie jest dosyć specyficznym klubem. Wszędzie lustra.. nawet w toalecie lustra weneckie. Sala koncertowa… a raczej salka.. malutkich rozmiarów. Jej plusem jest klimatyzacja! =] Piwo za 7zł… tak więc tą kwestię przemilczę.
Koncert zaczął się chwilę po 21 i trwał +/- godzinę. Na salce było może… 40 osób, na pewno nie więcej. Ludzie w większości siedzieli na krzesłach ustawionych wzdłuż ściany… Nieliczni odważyli się stanąć naprzeciw Complainersów, mimo to między nimi, a sceną było dobre 3 metry odstępy co zaowocowało później. Wśród zespołu nie było Asi, gdyż jest ona na urlopie macierzyńskim, ale godnie zastąpiła ją młoda Asia, 17 latka grała partie na akustyku i momentami śpiewała kwestie młodej mamy =] Zagrali większość utworów z płyty „Power! Joy! Happiness! Fame!” i kilka nowych utworów. Jak zwykle ich aranżacje były niesamowite, pełne energii… pozytywnej. Kilkukrotne nawoływanie do podejścia publiczności bliżej nic nie dało… tak więc zespół na bisy wyszedł do publiczności i śpiewał między nimi. Na wyróżnienie zasługują również wizualizacje robione przez Marcina za pomocą kartkę papieru, taśmy klejącej, pisaków… kolorowych folii, dziurkaczy itp. i wyświetlane przez projektor na ścianie klubu. Mimo, że momentami było słabo widać to i tak brawa za to się należą.
Start koncertów klubowych mogę uznać za udany. Kiedy następne? Już w najbliższą sobotę w klubie Zaczek 4 zespoły. Ladislav, Let The Boy Decide, 3Moonboys i Cool Kids of Death!! Będzie się działo! Studencki w przedsprzedaży tylko 10zł, więc namawiajcie znajomych I na koncert!

Wilku

01 listopada, 2009

Grobbing i Halołin jako przykłady Mcdonaldyzacji Święta Zmarłych


Grobbing. Z takim oto pojęciem spotkałem się wczoraj. Nie jest to oczywiście termin naukowy, tylko trafna analogia do podobnych słów takich jak shopping i clubbing. Termin ten oznacza szybkie odwiedzanie wielu grobów (często na różnych cmentarzach) w ciągu jednego dnia i w dodatku w jak najkrótszym czasie. Ja swój grobbing zaliczyłem wczoraj i stąd się wzięła refleksja na temat święta zmarłych. Zauważyłem, że ludzie przychodząc w ten dzień na cmentarz ograniczają swój pobyt jedynie do złożenia wieńca, kwiatów i zniczy, do krótkiego pacierza (albo do jego braku) po czym wsiadają do samochodu i jadą dalej, by zaliczyć następne miejsce by jak najszybciej być z powrotem w domu. Takiemu pośpiechowi sprzyja przede wszystkim brzydka pogoda, która zazwyczaj trafia się w te dni oraz szybkie tempo codzienności. Masa ludzi traktuje te święta jako szanse na dłuższy wypoczynek (ja też, niestety w tym roku wypadło to jak wypadło). To jedna sprawa. Będąc wczoraj na cmentarzu przeraziłem się czymś jeszcze (no może to zbyt mocne słowo). Zauważyłem, że cmentarze są czymś na kształt rewii mody a nagrobki są modelkami, które nie muszą chodzić. Słyszałem teksty typu „trzeba było kupić te znicze po 6,90 zł, patrz jakie tam mają ładne” (tak jakby wygląd świecy miał wpływać na poprawę losu osoby zmarłej). Powszechne jest też oglądanie nagrobków i mówienie, że trzeba było taki zrobić, bądź że „ja bym chciał taki mieć” (proponuje rozpisać konkurs na najciekawszy nagrobek. Wczoraj też spotkałem się z ostrą wymianą słów (głośną) między grobbingowcem a cieciem cmentarnym. To była już lekka żenada.
Według mnie lepszą formą hołdu dla najbliższych, którzy zmarli jest refleksja w samotności, przy dobrej muzyce lub kompletnej ciszy, która też jest jakąś tam muzyką. Wtedy będziemy mogli się skupić tylko na jednym, a nie oglądać się na to czy powinno się już iść czy wytrzymać jeszcze 5 min. Koniec i tak za długie wyszło.

PS. Kawał na rozluźnienie po tym pesymistycznym fragmencie (może być żenujący):
Co widzi optymista na cmentarzu??
Same plusy ++++++++
Stempel

Zgadzam się w zupełności ze Stemplem. W dzisiejszych czasach gdzie głównym wyznacznikiem „lansu” jest nominał jakim się posługujesz, nie ma znaczenia gdzie ta cała wyższość będzie udowadniania. Do niedawna „super fajne” było posiadanie szafy zapełnionej ciuchami z h&mu… albo jak kto woli z himu.. lub mega lanserski kubeczek kawy z kafi hewyn plus obowiązkowe nerdy…. a w razie braku wady wzroku… nerdy zerówki -.-‘ . Jak widać z biegiem czasu, a może z okazji „okolicznościowego” święta rodzaj lansu przeniósł się gdzie indziej, na groby. Kto ma bardziej kolorowy wieniec… lub czyje świeczki będą paliły się dłużej. Najchętniej zgasić te u sąsiada i być lepszym. Niestety nie tylko dorośli mają hopla na takim punkcie. Coraz modniejsze staje się „świętowanie” halołin w Polsce. Młodzież, która potrzebuje nowobogackiego powiewu i amerykańskiego snu o sukcesie, przenosi to na nasze polskie realia…. Dynie… srynie.. Czekam aż ktoś zapuka do mojego szarego bloku i powie magiczne 3 słowa. Nie ręczę za siebie. O dziwo nie spotkałem dziś w okolicach centrum żadnych strasznych osób…. Czyżby w tym roku najmodniejszym przebraniem w Polsce jest przebranie za samego siebie? A może jest ono najstraszniejsze? Nie wiem…. Ciekaw jestem tylko kiedy zaczniemy świętować 4 lipca lub święto dziękczynienia.
A jutro Internet zostanie zalany falą zdjęć „zniCHyQQooFF” i ogromnie smutno-wyniosłych tekstów skopiowanych z jakiś aforyzmów czy innych wierszy.. a gdyby tak odłączyć kabel na jeden dzień?
Wilku

30 października, 2009

"Nie Poddawaj Się Bierz Życie Takim Jakim Jest" - A. Rojek


Tydzień ma 7 dni, co w przeliczeniu na godziny daje ich chyba 168. Nie jest to mało, chociaż coraz częściej uważamy inaczej. Nieważne, nie do tego zmierzam. Mimo poniedziałku… wtorku.. i tak dalej, wszystkie obowiązki i wszystkie sprawy różnorakiego rodzaju spadają na mnie we czwartek! Zawsze! Każdego tygodnia największe zwątpienie przychodzi właśnie w ten dzień. Niby początek wolnego, niby wszystko ładnie się zapowiadające, a jednak nie jest aż tak kolorowo. Zbyt dużo rzeczy w jednym momencie. Gdy miarka ciśnienia dawno przekroczyła już czerwone pole, a jakieś sprawy są nadal dorzucane. W dodatku wszędobylski hałas i zgiełk nie ułatwia zadania. Gdyby to jeszcze było jakoś rozplanowane… wolę mieć ułożony plan i robić wszystko po kolei, niż spontanicznie łapać kolejne sprawy, bez końca. Godziny przyjęć zamykane o 16!! To niestety nic nie daje.. bo o 20 komuś coś się przypomni, a co gorsza będę idealną osobą do wykonania tego zadania. STOP!
Tyle mówi się o równym podziale obowiązków w rodzinie. Jakim podziale? Jakiej rodzinie? Tej drugiej kwestii może nie będę dziś rozwijać. Podział, w którym 90% spraw spada na moją głowę.. nie mam zbyt mocnego karku aby to wszystko utrzymać. Chyba taka moja rola. Najmłodszy w „rodzinie”, a to mimo wszystko do czegoś zobowiązuje. Chciałoby się odpocząć od tego całego harmidru w jakimś spokojnym miejscu przez kilka dni. Z dala od wielkomiejskiego jazgotu. Wyjechać daleko.. a do granicy bus jest tylko za 12zł, a dalej genialnie zintegrowana, z świetnymi proporcjami i cenami czeska kolej. Niezwykle kusząca propozycja ucieczki… ale czy ucieczka nie jest zbyt błahym rozwiązaniem?
Wilku

Hmm czy ucieczka byłaby w takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem? Jeśli chodziłoby o krótkotrwały wyjazd w miejsce, które zawsze nam się dobrze kojarzyło, gdzie moglibyśmy uporządkować wszelakie kłębiące się nad nami chmury w postaci problemów, to pewnie TAK.
Jednak na dłuższą metę uciekanie od problemów, zostawianie ich na później nie jest najlepszym pomysłem. Pozostawione same sobie nie rozwiążą się, a na dodatek dojdą kolejne. Dojdzie w ten sposób do magicznej kumulacji, z tymże w tym przypadku (nie tak jak w totolotku) o tym z czym się ona wiąże przekonamy się na pewno.
Każdy z nas ma masę problemów, chociaż jak patrzymy na siebie nawzajem to nam się wydaje, że jak on albo ona mogą sobie z czymś nie radzić, tym bardziej, że cały czas chodzi uśmiechnięty i nic po nim nie widać. Nie ma się co oszukiwać, każdy ma problemy i wiele spraw na głowie, a jeśli nie ma to będzie miał na pewno.
Jak sobie z tym radzić? Pewnie jest setka poradników na ten temat. Nie przeczytałem żadnego bo mnie nie stać na kupowanie tego typu rzeczy. Jednak wczoraj jadąc autobusem na święta wyczytałem w książce pod tytułem „100 powodów dla których warto żyć” (dostałem ją od Wandy) autorstwa Wernera Tiki i Marion Kustenmacher wyczytałem takie o to coś:

„ Śmianie się z niego [red. Problemu] lub udawanie, że go nie ma, potrafi się bardzo mocno zemścić. Twój organizm lub Twoja dusza zbuntują się, przypominając Ci brutalnie, że problem nie zniknął. Nie, problemy są po to by je rozwiązywać. Droga ku temu jest nieprzyjemna, najczęściej długa i bardzo męcząca. Wciąż nęcą Cię rozrywki spychające Cię z trudniejszej drogi. Odsunięcie od siebie problemów lub ich całkowite wyparcie z pamięci wydaje się kuszącą perspektywą. Gdy jednak wreszcie znajdziesz i wywalczysz rozstrzygnięcie, jednego możesz być pewien: NAPRAWDĘ DOBRE ROZWIĄZANIE SPRAWIA ULGĘ I POGODNIE NASTRAJA
Stempel